- Chodź - mówi, skinieniem głowy wskazując drzwi, przez które dopiero co przeszedł.
Spoglądam na niego sceptycznie znad laptopa. Co ten szaleniec wymyślił?
- No choooodź! - nalega. Podchodzi do łóżka.
- Ale gdzie? - pytam, mierząc go podejrzliwym wzrokiem.
- Niespodzianka. To idziesz czy mam się obrazić? - Wygina usta w podkówkę. Jego niebieskie oczy, które dopiero co błyszczały z ekscytacji są już zgaszone i smutne.
Zamknęłam przeglądarkę, sklapnęłam laptopa, wzdychając ciężko.
- No dobra - jęknęłam, poddając się. Leniwie podniosłam się z łóżka.- A powiesz mi gdzie idziemy? Gdzieś daleko? Mam coś zabrać? - pytam, gdy stoję tuż przed nim.
Jego oczy znów stały się wesołe, a uśmiech wrócił na swoje miejsce.
- Ubierz wygodne buty i weź kurtkę - mówi.
Irytująco powoli wkładam trampki i skórzaną kurtkę.
- Coś zabrać?
- Nic nie będzie ci potrzebne - odpowiada.
Chwytam jego wyciągniętą dłoń. Splatam palce z jego i wychodzimy.
- Gdzie idziemy? - pytam.
- Niespodzianka - odpowiada, spoglądając na mnie. Uśmiecha się szeroko.
- Gdzie ty mnie ciągniesz? - marudzę, gdy jesteśmy w windzie.
- Zobaczysz, no - odpowiada widocznie znudzony moimi ciągłymi pytaniami.
Niecierpliwie przystępuję z nogi na nogę i wgapiam się w ekranik nad rozsuwanymi drzwiami, który wskazuje na którym piętrze jesteśmy - w tej chwili jesteśmy na piątym, już czwartym… Jednak winda zamiast zatrzymać się na parterze, zjeżdża niżej - do garażu.
Czyżbyśmy gdzieś jechali samochodem?, zastanawiam się. Co ten Australijski idiota - słodki idiota - wymyślił?
- Gdzie jedziemy? - pytam, gdy przemierzamy garaż pełen różnych samochodów. Większość z nich wygląda na drogie i luksusowe.
Zatrzymujemy się przy ciemnoszarym sedanie. Ma przyciemniane szyby, jest elegancki, ale ze sportową nutą. Pod jego maską zapewne kryje się wielokonny silnik, który w kilka sekund rozpędza się do stu kilometrów na godzinę. Nie żeby mnie to interesowało.
- Jedziemy… gdzieś - odpowiada w końcu.
W garażu światło jest nieco przytłumione, ale mimo to dostrzegam, że oczy Cody’ego są zawoalowane tajemnicą. Intryguje mnie to i, do cholery, chcę się dowiedzieć, co on wymyślił!
Mentalnie tupię nogą.
Nie puszczając mojej dłoni, drugą ręką szuka czegoś w kieszeni spodni. Po chwili wyjmuje z niej kluczyki do samochodu. Wciska przycisk przy kluczu i światła samochodu mrugają.
Cody puszcza moją dłoń i otwiera przede mną drzwiczki z szarmanckim uśmiechem.
Prawdziwy dżentelmen, myślę.
Wymuszam się na uśmiech i wsiadam do samochodu.
Cody zatrzaskuje za mną drzwiczki, a ja zapinam pas. Po chwili blondyn siedzi na miejscu kierowcy i wsadza kluczyk do stacyjki. Samochód zaczyna cicho mruczeć niczym mój kot. Radio automatycznie się włącza, ale Cody je nieco przycisza.
Cody spogląda na mnie. Chwyta moją dłoń i gładzi kciukiem jej zewnętrzną stronę.
- Zapnij pasy - mówię cicho.
Cody posłusznie wykonuje moje polecenie, po czym z piskiem opon rusza z miejsca.
Wbija mnie w fotel, gdy blondyn szaleje po hotelowym parkingu, kierując się ku wyjazdowi. Na ulicy nie jest nic lepiej - jedzie łamiąc mnóstwo zakazów i nakazów, a dopuszczalną prędkość przekracza dwukrotnie.
Kto mu dał prawo jazdy?, zastanawiam się.
- Cody… zwolnij, proszę - mówię błagalnym tonem. Trzymam się za pas tuż nad moją głową. Paznokcie lewej dłoni wbijam w skórzany fotel.
Blondyn odrywa wzrok od ulicy i przenosi go na mnie. Nie dowierza.
- Co? - pytam zdziwiona. - Patrz na drogę - upominam go.
Cody wraca wzrokiem na drogę.
- Nie lubisz już szybkiej jazdy? - pyta.
- A kiedykolwiek lubiłam? - Jestem zdziwiona.
- Tak, kochałaś jeździć szybko, lubiłaś sportowe samochody. Wiedziałaś o nich wszystko, więcej niż ja! - śmieje się. - To ty mnie zaraziłaś tym. - Kątem oka spogląda na mnie. Uśmiech zszedł mu z twarzy. Wyglądał teraz na starszego niż jest. Jakby miał dwadzieścia parę lat. Jego kości policzkowe, mocno zarysowane kości żuchwy są… seksowne.
- Jak to się stało, że teraz boję się szybkiej prędkości? - pytam.
- Nie wiem - wzrusza ramionami. Wciska pedał stopu, zwalniamy. Przed nami skrzyżowanie ze światłami. Samochód zatrzymuje się za czerwonym kabrioletem.
- To pewnie przez wypadek - odpowiada, spoglądając na mnie z troską w oczach.
Puszcza kierownicę i kładzie dłoń na moim policzku. Układam twarz na jego dużej dłoni i przymykam oczy.
Po chwili na ziemię sprowadza mnie dźwięk klaksonu.
Cody zabiera rękę i rusza z piskiem opon. Żołądek podchodzi mi do gardła.
- Jedź wolniej, chcę dożyć tej niespodzianki - mamroczę. Usadawiam się wygodniej w fotelu, wyciągam nogi przed siebie.
Samochód zwalnia.
- Dziękuję - mówię z uśmiechem. - A więc powiesz mi w końcu, gdzie jedziemy?
- Patrz na znaki to może się zorientujesz - odpowiada, będąc skupionym na drodze.
Podciągam się w fotelu i zaczynam się rozglądać. Jesteśmy na autostradzie, znaków chwilowo brak. Przegryzam wewnętrzną stronę policzka. Ooo, tam chyba jest jakiś znak, myślę, gdy widzę majaczący się w oddali znak wiszący nad drogą. Na niebieskim tle jest napisane:
Airport Berlin-Brandenburg
Czyżbyśmy gdzieś lecieli?
- Gdzie lecimy? - pytam machinalnie, zawieszając wzrok na profilu Cody’ego.- Dlaczego zadajesz tyle pytań? - odgryza się, poirytowany. Spogląda na mnie posępnym wzrokiem.
- Nie lubię niespodzianek - odpowiadam oschle. Spoglądam za okno.
Aż do lotniska oboje nie odzywamy się ani słowem, ciszę pomiędzy nami wypełnia jedynie ledwo słyszalnie grające radio.
Cody po zajęciu miejsca na podziemnym parkingu wyłącza silnik, radio jednak wciąż gra.
Wciąż patrzę za okno. Kusi mnie, by spojrzeć na niego, by coś powiedzieć, ale to on zawinił, więc inicjatywa powinna wyjść od niego.
Słyszę charakterystyczny trzask odpinanego pasa. Kątem oka zauważam, że Cody pochyla się w moją stronę, ale ostatecznie sięga do schowka, który jest przede mną. Wyjmuje jakieś papiery z niego. Widzę, że trzyma w dłoni dwa paszporty i kartki.
Wzdycha ciężko.
- Chciałem zabrać cię w jedno miejsce. Chciałem spędzić trochę czasu z tobą, na spokojnie. Bez ciągłych prób, koncertów, wywiadów… Chciałem byśmy mogli spędzić czas razem, tak naprawdę razem - mówi.
Wygrał.
Odwracam się twarzą do niego. Przegryzam wewnętrzną stronę policzka, zastanawiając się co mogę powiedzieć.
Zabieram jeden z paszportów z jego dłoni.
- Polecisz ze mną? - pyta, unosząc brwi do góry. Na jego czole tworzą się bruzdy.
- Pod warunkiem, że obiecasz mi coś - mówię poważnym głosem, nie żartując.
- Co takiego? - Na jego twarzy widnieje uśmiech.
- Żadnych niespodzianek.
- Lubię cię uszczęśliwiać… - mówi nieco zrezygnowany.
- Och, ten warunek przedyskutujemy potem - odpowiadam. - Nie musisz mi mówić dokąd lecimy, ale może już chodźmy, bo pewnie zaraz nam samolot ucieknie.
- Mamy czas, spokojnie. - Uśmiecha się ciepło, uspokajając mnie.
Coś mi się przypomina.
- Nie mam żadnych rzeczy ze sobą.
Cody śmieje się.
- Spakowałem cię.
Kamień spada mi z serca.
Cody chowa paszport i kartki - to chyba bilety - do wewnętrznej kieszeni marynarki. Ze schowka na drzwiach samochodu wyjmuje ciemne okulary i wkłada je. Podaje mi drugą parę. Wyciąga kluczyk ze stacyjki. Wysiada z samochodu, okrąża go i otwiera drzwi z mojej strony.
Wkładam okulary, obracam się na fotelu, trzymając złączone nogi ze względu na to, że mam sukienkę. Stawiam nogi na ziemi i wysiadam.
Cody zatrzaskuje drzwi i podchodzi do bagażnika. Idę za nim. Wyjmuje z niego dwie torby podróże i nieduży plecak. Torby stawia na ziemi, a plecak wkłada na plecy.
Dwie torby. Hm… To na ile my wyjeżdżamy?, zastanawiam się. Przecież mamy koncerty! Powstrzymuję chęć zadania kolejnego pytania.
Zatrzaskuje bagażnik i naciśnięciem przycisku na kluczu zamyka cały samochód. Bierze obie torby do ręki, a palce wolnej splata z moimi.
- Pomóc ci? - pytam, patrząc na torby.
- Jesteś dziewczyną - nie będziesz nosić ciężkich rzeczy, aniołku - mówi z pogodnym uśmiechem. Idziemy w stronę wind.
- No tak aniołki i dżentelmen - wzdycham.
- Yeah.
Zatrzymujemy się przed windą. Wciskam przycisk przywołujący.
- Nie ciekawi cię dokąd jedziemy, na ile…? - pyta z chytrym uśmieszkiem.
Spoglądam na niego. Muszę wyciągać szyję, żeby móc spojrzeć na jego twarz. Sięgam mu ledwo do ramienia, zwłaszcza w trampkach.
- Cicho siedź - warczę.
Cody wybucha śmiechem.
Drzwi windy rozsuwają się, wchodzimy do środka. Wciskam jedynkę na dość sporej klawiaturze. Drzwi z powrotem się zasuwają, a winda rusza w górę. Chwila moment i wysiadamy. Znajdujemy się na olbrzymiej hali lotniska. Cody zerka na tablicę odlotów, sprawdza terminal i kierujemy się w jego stronę. Z terminalu A, na którym byliśmy było realizowane mnóstwo lotów, więc prawdę mówiąc szanse na to, że dowiem się, który lot jest nasz są sporadyczne. Dopiero, gdy staliśmy przy odpowiedniej bramce dowiedziałam się gdzie lecimy.
Brisbane.
Ale po co lecimy do Australii?, zastanawiam się. Czemu akurat w Australii Cody chce ze mną spędzić czas? Nie mógł wybrać innego kraju? Nie wiem Polski czy Ameryki? Dlaczego wraca do swojego rodzinnego kraju?
Zachodzę w głowę, aż do czasu, gdy podaję celnikowi swój bilet, który chwilę wcześniej Cody wcisnął mi do ręki i paszport.
Do odlotu mamy jeszcze godzinę czasu.
- Zjadłabym coś - mówię, spoglądając z nadzieją na Cody’ego. W dodatku lot do Australii będzie trwał kilkanaście godzin…
- Tam jest knajpka, zjemy coś - odpowiada i kieruje się w jej stronę. - Co zjesz? - pyta.
Wpatruję się w wypisane menu na ścianie i zastanawiam się na co mam ochotę.
- Zjesz ze mną pizzę na pół? - pytam, przenosząc wzrok z menu na Cody’ego.
- Jasne, którą?
- Ta, którą zawsze lubiłam - odpowiadam.
- Mhm. - Staje w kolejce.
- Zajmę stolik - mówię i zaczynam rozglądać się, czy jest coś wolnego. Zauważam wolny stolik w kącie, więc idę w jego stronę.
Może sprawdzę Twittera?, myślę. Odruchowo sięgam do kieszeni, ale… nie mam jej. Jestem przecież w sukience. I nie brałam komórki ze sobą. Cholera. Mam nadzieję, że Cody ją zabrał skoro pomyślał o tym, by mnie spakować, gwizdnąć mój paszport… Swoją drogą to jak mu się udało to zorganizować?, zastanawiam się. Jak ukrył przede mną fakt, że nie mamy jakiś koncertów w najbliższym czasie? Żyłam w głębokiej świadomości, że za dwa dni mamy koncert. I przecież o tym pisałam na Twitterze i Facebooku. I poza tym wszyscy mi mówili i przypominali o tym koncercie. Więc albo oni brali udział w spisku Cody’ego albo…
- Wyjaśnisz mi coś? - pytam, gdy Cody zbliża się do stolika, trzymając w rękach dwie butelki Nestea.
Spogląda na mnie wyczekująco, zajmując miejsce naprzeciwko mnie. Stawia butelki na stoliku.
- Za dwa dni gramy koncert - mówię.
- Nie gramy. - Szczerzy się.
- Jak to?! - Unoszę brwi do góry. - Ale pisałam wszędzie o tym koncercie, wszyscy mi o nim przypominali… - jęczę.
- Usuwałem twoje posty. A ci wszyscy, którzy mówili ci o koncertach wiedzieli o niespodziance i mi… pomagali. - Wzrusza ramionami i sięga po butelkę. Odkręca ją i upija łyk.
Mina mi rzednie.
- USUWAŁEŚ MOJE POSTY?! - krzyczę.
Cody przykłada mi dłoń do ust.
- Ciszej - chichocze. Po chwili poważnieje i dodaje: - Znam twoje hasła.
- Ale jak to? - mówię w jego dłoń, marszcząc przy tym brwi.
- Może nie do końca znam. Masz włączoną wszędzie opcję zapamiętania hasła w systemie. Wystarczyło na dwie minuty zabrać telefon czy laptop, wejść na Facebooka i Twittera, i usunąć co nieco.
Opadam na oparcie krzesła.
- Sprytnie to wymyśliłeś - przyznaję po chwili.
Cody uśmiecha się.
- I że ja się nie zorientowałam… - wzdycham.
Kelnerka przynosi pizzę i stawia ją między nami. Uśmiechamy się w podzięce.
*
Na lotnisku w Brisbane czeka na nas przyjaciel Cody’ego - Jake. Wygląda całkiem podobnie jak Cody i można pomyśleć że to bracia. Oboje są mniej więcej równego wzrostu, chociaż Cody jest minimalnie wyższy. Ma lekko oklapnięte włosy, zaczesane na bok. Ma pełne, różowe usta, mocno zarysowane kości policzkowe i żuchwy. Jest solidnie, mężnie zbudowany jak typowy Australijczyk. Ubrany jest w szarą koszulkę z dekoltem w serek, co podkreśla jego szerokie ramiona i jasnodżinsowe spodenki do kolan, a na stopach na białe vansy. Za dekolt koszulki ma zaczepione czarne okulary. Na prawym nadgarstku ma kilka bransoletek, a na lewym srebrny pół elegancki, pół sportowy zegarek.
- Jennifer. - Ściskam jego dużą dłoń, uśmiechając się.
- Jedziemy? - pyta Cody.
- Jasne, daj torby - odpowiada Jake. Cody podaje mu jedną z nich, a potem łapie moją rękę. Uśmiecha się do mnie, po czym wychodzimy z lotniska. Idziemy w stronę parkingu, na którym po chwili zatrzymujemy się przed wysokim, czarnym samochodem. Ma on przyciemniane szyby, duże koła. Robi wrażenie.
- To twój samochód, wiesz? - mówi Cody wesołym głosem.
Szczęka mi opada.
- Jak to: mój?! - pytam piskliwym głosem, spoglądając wielkimi oczami na Cody’ego.
Cody i Jake śmieją się.
- Normalnie, dostałaś go na szesnaste urodziny - wyjaśnia Jake. Wyjmuje z kieszeni kluczyk i otwiera samochód. Cody puszcza moją rękę i zanosi razem z Jake’iem torby i chowają je w bagażniku. Otwieram sobie sama tylne drzwiczki i wsiadam. W środku samochód również robi piorunujące wrażenie: siedzenia są skórzane, a deska rozdzielcza z przodu jest bogato rozbudowana i ma wmontowane mnóstwo rzeczy: GPS, radio i mnóstwo różnych przycisków, służących Bóg wie do czego.
Chłopcy wsiadają do samochodu, śmiejąc się z czegoś. Siadam za Codym i zapinam pas. Słyszę, że chłopcy też zapinają pasy, a Jake po chwili odpala samochód. Powoli rusza i opuszczamy parking.
- Gdzie teraz? - pytam.
- Na Złote Wybrzeże - odpowiada Jake, patrząc w lusterko wsteczne na mnie.
Rozsiadam się wygodnie, nie martwiąc się o to, że zginę w wypadku samochodowym, bo Jake jeździe wyjątkowo ostrożnie w przeciwieństwie do Cody’ego. Zamykam oczy i po chwili zasypiam.
- Gosiu… - Spokojny, anielski głos Cody’ego sprowadza mnie z krainy snów. Leniwie otwieram oczy. Spogląda na mnie. Stoi na zewnątrz, drzwiczki są otwarte. Ręką opiera się o dach samochodu. - Jesteśmy w domu. - Uśmiecha się. Odpinam się z pasów i powoli wychodzę, przypominając sobie w ostatniej chwili o fakcie, że mam sukienkę. Mam nadzieję, że niczego nie zauważył. Stoję przed samochodem, Jake podchodzi do nas z torbami i plecakiem, a Cody zatrzaskuje za mną drzwi. Rozglądam się wokół siebie. Jesteśmy w spokojnej dzielnicy domków jednorodzinnych, a każdy wygląda tak samo.
- Dzięki - mówi Cody do Jake’a. Podają sobie dłonie.
- To ja już lecę. Jakbyś coś potrzebował to dzwoń - odpowiada. - Cześć, Jen - dodaje weselszym tonem i przytula mnie, zaskakując mnie tym. Nieporadnie obejmuję go.
- Heej… - mamroczę.
Jake odchodzi.
- To… gdzie teraz? - pytam, unosząc brwi do góry i chwiejąc się na piętach.
- Do domu! - odpowiada wesoło Cody. - Ja mieszkam tutaj - wskazuje na dom po naszej lewej - a twój tu - pokazuje wolną ręką dom po prawej.
- Mieszkamy obok siebie? - Jestem zaskoczona.
- Tak. Okna z naszych pokoi wychodzą dokładnie naprzeciw siebie.
Uśmiecham się, nie wiedząc co odpowiedzieć.
- Idziemy do ciebie? - pyta.
- Um… Tak?
Łapie moją rękę i podchodzimy do furtki. Jako że jest otwarta to mijamy ją. Idziemy kawałek do kilku stopni, po czym jesteśmy już na werandzie domu.
- Mam zapukać czy po prostu wejść? - pytam.
- To twój dom. - Wzrusza ramionami.
Naciskam klamkę, po czym drzwi lekko uchylają się. Wchodzę jako pierwsza do domu. Jestem w niedużym holu. Uderzają mnie jasne, stonowane barwy bieli, beżu i szarości. Tuż po prawej stoi elegancka, drewniana toaletka z dość sporym lustrem, a tuż za nią garderoba. Robię kilka kroków do przodu. Słyszę kroki Cody’ego dochodzące zza moich pleców i to jak stawia torby na ziemi.
Moja mama wchodzi do holu.
- Gosia! - wręcz krzyczy. Podchodzi szybko do mnie i przytula mnie. - Kiedy przyjechaliście? Nie macie przypadkiem koncertów? - zasypuje mnie lawiną pytań, ściska też Cody’ego.
- Dopiero co przyjechaliśmy - odpowiada Cody. - Mamy chwilowo przerwę i postanowiłem wyciągnąć Gosię do Australii. - Spoglądam na niego: delikatnie się uśmiecha, jest grzeczny. Doskonale wie jak ma się zachować w danej sytuacji. Chodzący savoir-vivre.
- Zjecie coś? - pyta. - Pewnie jesteście zmęczeni po podróży. Na co macie ochotę? - W jej oczach widzę matczyną troskę.
Cody spogląda na mnie, wyczekującym wzrokiem. To ja mam odpowiedzieć na to pytanie.
- Możemy coś zjeść. - Uśmiecham się nieśmiało.
- Zrobię lasagne - proponuje mama. - A wy w tym czasie się rozgośćcie. - Uśmiecha się ciepło, po czym znika w kuchni, która jest po prawej stronie. Z lewej z kolei jest salon. Na wprost nas są schody, prowadzące na piętro.
Odwracam się w stronę Cody’ego. Przegryzam dolną wargę, nie wiedząc co powiedzieć, czy zrobić.
- Pokażę ci twój pokój. - Łapie mnie za rękę. Idziemy na piętro. Na korytarzu znajduje się kilka par drzwi. Przemierzamy całą długość holu i zatrzymujemy się pod ostatnimi drzwiami po prawej. Cody otwiera przede mną białe drzwi, na których jest namalowana litera G. Moim oczom ukazuje się niebiesko-biały pokój. Robię krok do przodu i zaczynam łaknąć każdy detal: po lewej stoi duże łóżko, po prawej duża szafa-garderoba z przesuwanymi drzwiami, podobna do tej z dołu. Do jej drzwi jest przyklejony plakat z Justinem Bieberem, a na nim jego autograf. Naprzeciwko łóżka stoi białe, nieduże biurko. Po lewej jest okno z niskim parapetem, na którym jest mnóstwo małych poduszek z niebieskimi, białymi i pasiastymi poszewkami. Na ścianach jest mnóstwo zdjęć, na półkach albo są książki albo ramki ze zdjęciami. Podchodzę bliżej i przyglądam się każdemu ze zdjęć. Chwile jakie były na nich uwiecznione, ożywają w mojej głowie, przypominam je sobie: ja z Cody im, a za nami rozciągający się napis Hollywood; ja z dziewczynami na obozie; ja z rodzicami na tle choinki; ja z Codym na plaży; ja jako mała dziewczynka schowana pod choinką… Łzy stają mi w oczach. Jedna nawet spływa po moim policzku, ale szybko ją ścieram opuszkiem palca. Słyszę kroki Cody’ego, obejmuje mnie od tyłu. Łapię jego ręce.
- Będzie dobrze, przypomnisz sobie to wszystko, potrzebujesz czasu… - mówi, spokojnym głosem. - Pamiętaj, że zawsze będę przy tobie. I to nigdy się nie zmieni.
Odwracam się twarzą do niego i wtulam w jego tors. Słyszę jego miarowo bijące serce.
- Hmm… Wezmę prysznic - mówię po chwili.
Cody wpuszcza mnie ze swojego objęcia i robi krok w tył.
- Pójdziemy później do moich rodziców?
- Jasne, z chęcią ich poznam. - Uśmiecham się.
- W szafie masz jeszcze jakieś ubrania, a jeśli nic z nich ci nie odpowiada to mogę przynieść twoją torbę.
Pochodzę do szafy.
- Tak, Justin sam osobiście złożył ten autograf - odpowiada na pytanie, którego nie zdążyłam zadać.
- Skąd wiedziałeś, że chcę o to zapytać? - Odwracam się.
- Mam szósty zmysł. - Szczerzy swoje białe, równe zęby w uśmiechu.
Odwracam się z powrotem. Przesuwam drzwi szafy i moim oczom ukazuje się mnóstwo ubrań. Zastanawiam się, co wybrać i nie mam kompletnie żadnego pomysłu. Ostatecznie sięgam po granatową koszulę-mgiełkę, białe szorty i srebrne sandały na płaskim obcasie. Z kosza wyjmuję jeszcze bieliznę.
- Eee… gdzie jest łazienka? - pytam, zaciągając usta w pionową linię. Cody siedzi na łóżku i przygląda się mi.
- Jak wyjdziesz to zaraz po lewej. Obok twojego pokoju - wyjaśnia. Wychodzę z pokoju, zamykając za sobą drwi i wchodzę do toalety, która jest tuż obok. Rozbieram się i wchodzę pod prysznic. Strumienie ciepłej wody spływają po moim ciele od czubka głowy, aż po czubki palców u stóp, przynosząc ukojenie po długim i męczącym dniu. Przyłapuję się na myśl, że nie mogę doczekać się tej niespodzianki czymkolwiek ona jest. Bo raczej mój dom nie jest celem naszej podróży. A zatem co on przygotował? Uśmiecham się.
Suszę włosy, robię lekki makijaż, ubieram się w wybrane ubrania. Uśmiecham się do swojego odbicia w łazienkowym lustrze. Wychodzę z łazienki i wracam do swojego pokoju, ale Cody’ego w nim już nie ma. Podążam za impulsem i idę na balkon. Faktycznie - idealnie naprzeciwko jest balkon i wygląda na to, że pokój, przy którym jest balkon należy do Cody’ego choć pewności nie mam. Zapisuję w pamięci, że gdy będę u niego domu muszę iść do jego pokoju.
Schodzę na dół. W kuchni moja mama rozmawia z Codym, śmieją się.
- O czym rozmawiacie? - pytam, wchodząc śmielej do kuchni. Zatrzymuję się koło pierwszej kuchennej szafki. Mama stoi przy kuchence, a Cody tuż obok opiera się plecami o blat.
Oboje spoglądają na siebie i wybuchają śmiechem.
Marszczę brwi, nie wiedząc o co im chodzi.
- Twoja mama opowiadała mi o tym jak byłaś mała i zabierałaś swojemu psu kości z miski - odpowiada Cody, chichocząc.
- Mieliśmy psa? - pytam zdziwiona.
- Tak. Teraz też mamy, ale już innego.
- Poszukam go z tobą - mówi Cody, podchodząc do mnie. Uśmiecha się pogodnie. Przeszukujemy cały dom, a psa znajdujemy w ogrodzie, wygrzewającego się na słońcu. Obok niego leżą dwa koty.
Siadam na piętach i zaczynam głaskać i psa i koty. Cody też. Zaczynamy się z nimi bawić, zanosząc się śmiechem przy tym. Zaczepiam psa i cofam się coraz bardziej do tyłu, a on wciąż idzie ku mnie. Śmieję się do czasu, aż nie tracę gruntu pod nogami. Mój śmiech przeradza się w pisk i ląduję we wodzie. Szybko wydobywam się na powierzchnię. Cody przykuca przy krawędzi basenu, patrzy się na mnie, śmiejąc się.
- Dlaczego nie skoczyłeś za mną? - pytam, mrużąc oczy. Czuję jak krople wody spływają po mojej twarzy. Makijaż zapewne jest ruiną.
- Przecież tu jest płytko, a poza tym doskonale pływasz! - spogląda na mnie, przekrzywiając głowę przy tym. Na jego twarzy widnieje lekki uśmiech. Dolna warga lekko błyszczy się. Wyciąga ku mnie rękę, a ja podpływam i ją chwytam. Cody wstaje, a ja wyskakuję z basenu, ociekając wodą.
- Chodź szybko do domu zanim się przeziębisz - mówi Cody, nieco poważniejszy.
- Teraz to się martwisz? - pytam ironicznie, unosząc brwi do góry. Tupiąc nogami, wracam do domu.
*
Mama Cody’ego - Angie - wita mnie matczynym uściskiem, ciesząc się na mój widok. Traktuje mnie jak rodzoną córkę. Tata Cody’ego - Brad - również przytula mnie. Mam wrażenie, że jestem częścią ich rodziny.W domu Simpsonów panuje lekka, pogodna atmosfera. Żartujemy, śmiejemy się. Rozmawiamy o bieżących sprawach. Mama Cody’ego pokazuje mi zdjęcia blondyna z dzieciństwa. Był taki uroczy. Cody jednak prędko kończy tą rodzinną sielankę, zamykając album jakby się wstydził tych zdjęć.
- Pokażę ci swój pokój - proponuje nieco chłodnym tonem. Wstaje i z kamienną twarzą wyciąga rękę w moją stronę. Spoglądam przepraszającym wzrokiem na Angie i Brada, po czym wstaję i sama kieruję się w stronę schodów z wysoko uniesioną głową.
Układ domu jest taki sam jak mojego, więc w zasadzie bez problemu odnajduję pokój Cody’ego. Jest większy niż mój. Ma piaskowe ściany. Po prawej jest duże okno z wyjściem na balkon. Łóżko stoi naprzeciwko wejścia. W kącie stoi duże biurko. Po lewej jest szafa i komoda. Regał z książkami i płytami stoi przy łóżku.
Zdecydowanym krokiem przemierzam pokój i wychodzę na balkon. Widzę z niego swój pokój. Mam niezasłonięte okna, więc widać wszystko praktycznie jak na dłoni.
- Często siedziałem na balkonie i patrzyłem co robisz. - Słyszę głos Cody’ego dochodzący zza moich pleców. Odwracam się szybko i ląduję w jego ramionach. Palce prawej ręki wczepiam w jego koszulkę. Spoglądam na niego. Czuję się jak mała dziewczynka, będąca w ramionach ojca. Czuję się taka mała, drobna, schowana w jego silnych ramionach. Sięgam mu nawet nie do ramion. Uśmiecham się blado.
- Nie mogę się doczekać tej niespodzianki - mówię cicho.
Cody wydaje się być zaskoczony. Jego brwi wędrują ku górze.
- Naprawdę? - pyta. Uśmiecha się.
*
Siedzę wygodnie rozłożona w samochodzie Cody’ego. Jest nim Porsche Boxter S. Robi wrażenie - jest to czarny, sportowy kabriolet, zaledwie dwuosobowy. Ma niesamowite przyśpieszenie, o czym zdążyłam się przekonać, gdy ledwo wjechaliśmy na autostradę.
- Spokojnie. Chcę tam być zanim się ściemni - wyjaśnia, odnajdując prawą ręką moją dłoń. Ściska ją delikatnie, nie odrywając wzroku od drogi.
- Dlaczego? - pytam, marszcząc brwi.
- Niespodzianka - wzdycha.
____________________________
ROZDZIAŁ MA: 9STRON i 3955SŁÓW!
Więc mamy nowy rekord, zwłaszcza, że to połowa rozdziału, bo miałam ująć cały ich wyjazd w jednym rozdziale. Pisałam codziennie po trochę, bo nie mam zbyt wiele czasu. Nie wiem kiedy kolejny!
Macie w nim duuużo Jendy moments, więc się cieszcie i wyczekujcie kolejnego, w którym będzie jeszcze więcej akcji i miłości.
Mogą w nim znajdować się jakieś drobne błędy rzeczowe - nie pamiętam już połowy rzeczy jakie działy się w pierwszej części, drugiej i na początku trzeciej... Jeśli coś znajdziecie to napiszcie.
Rozdział mi się podoba, chociaż jest lekko nudny. :) A Wam? Dajcie znać.
JEŚLI CHCESZ BYĆ POWIADAMIANY O NOWYCH ROZDZIAŁACH ZOSTAW NAJLEPIEJ SWOJEGO TWITTERA W KOMENTARZU.
Do napisania,
Baśkuu. xoxo