5/19/2012

Cz. III R. 43 - Strach


Rozdział 43 – Strach

            Słońce muskało swoimi promieniami nasze półnagie, rozgrzane ciała. Delikatny wiaterek ochładzał nas, ale niewiele. Woda była jedynym skutecznym sposobem na schodzenie się. Zielona trawa wokół nas była przeplatana kocami i ręcznikami. W tafli wody odbijało się całe błękitne niebo z niewielką ilością chmur pierzastych i ze Słońcem na czele. Lato. Wakacje.
            Wróciłem z basenu, bo skwar dawał mi się we znaki i czułem wielką potrzebę pilnego schłodzenia się. Gosia została na kocu i czytała książkę. Jak zawsze. Jednak, gdy wróciłem to już nie czytała. Leżała zwinięta z rękami na brzuchu. Padłem na kolana przy niej.
          - Co jest? – zapytałem z troską w głosie. Nie wiedziałem, co robić, gdzie mogę ją dotknąć. Położyłem rękę na ramieniu, które wręcz paliło.
                - Nic mi nie jest. Tylko brzuch mnie trochę boli – mruknęła.
            - Raczej nie trochę. – Szybko przeanalizowałem sytuację, w której się znajdowałem i w ułamku sekundy podjąłem decyzję. Wracamy do domu.
           
               - Dojdziesz sama? Ja skoczę do sklepu – powiedziałem, gdy byliśmy niedaleko naszego osiedla.
            - Tak, dam sobie radę, ale… wróć zaraz, dobrze? – spytała cicho. Widać było jak na dłoni, że cierpi. Czułem się jak największy dupek na świecie, bo nie wiedziałem jak mogę jej pomóc.
             - Ani się obejrzysz, a już będę – pocałowałem ją subtelnie w czoło i szybkim krokiem udałem się do sklepu. Wszedłem do pobliskiej sieciówki. Kupiłem jakieś banalne rzeczy jak: sok, woda, mleko, płatki... Oczywiście kilka dziewczyn nie omieszkało powzdychać na mój widok, zaczerwienić się czy choćby wskazać na mnie palcem. Udałem, że ich nie widzę, bo nie miałem czasu. Muszę się spieszyć. Zapłaciłem za zakupy. Wracając ze sklepu wszedłem do apteki.
            - Poproszę test ciążowy – powiedziałem głosem, który ewidentnie do mnie nie należał. Nie był to już ten baryton, przez który moje fanki omdlewają, a głos jakiś szorstki, niemiły.
            Aptekarka zmierzyła mnie wzorkiem i udała się na zaplecze. Wróciła po chwili z białym opakowaniem. Przeskanowała kod kreskowy, wystukała coś na klawiaturze. Podała cenę, a ja wyjąłem pierwszy lepszy banknot z portfela. Chwilę później byłem już w domu.
            - Jestem! – krzyknąłem. Zdjąłem buty i sprawdziłem, co u Gosi. Leżała w swoim pokoju na łóżku zwinięta w ciasny kłębek. – Wypakuję zakupy tylko i przyjdę do ciebie – oznajmiłem, starając się by mój głos brzmiał miło, jednak było to trudne. Jak mam być miły i spokojny patrząc na cierpienie swojej dziewczyny, które najprawdopodobniej sam sprawiłem?! Jej cierpienie było ewidentnie moją winą. To ja powinienem się teraz zwijać z bólu, a nie ona.
            Na kompletnym automacie wypakowałem zakupy z siatki, analizując przy tym szanse na to, że Gosia może być w ciąży. Wydawały mi się niewielkie, jednak wtedy przypomniał mi się wczorajszy wieczór, gdy byliśmy w kuchni. Niech to szlag.
            Położyłem się obok Gosi. Objąłem ją ramieniem. Byłem bezradny. Nie wiedziałem, co począć; co mogę zrobić, by ulżyć jej cierpieniu; co byłoby najlepsze w tej sytuacji oprócz biczowania się w myślach.
            Przebudziłem się, a więc musiałem zasnąć. Gosia spała wtulona we mnie. Nieco pokrzepił mnie fakt, że śpi – bynajmniej na chwilę może uciec od bólu. Subtelnie pogładziłem ją po gładkich włosach.
            - Cody – powiedziała cicho. Wydawało mi się, że mamrocze przez sen. – Cody – powtórzyła nieco głośniej i dobitniej. – Kocham cię… - powiedziała ciszej. Uśmiech zakradł się na moją twarz.
            - Ja ciebie też, kochanie – wyszeptałem, nie chcąc jej obudzić.
           
            Na dworze ściemniło się, a my dalej leżeliśmy na łóżku. Gosia ciągle spała, a ja zastanawiałem się nad tym co będzie za rok, dwa... W moich wizjach nadal byliśmy razem, szczęśliwi. Zwiedzaliśmy świat, przeżywając kolejną przygodę. Czy może być coś lepszego? Muszę odpłacić się za to, że przez dziesięć miesięcy nie będę się widzieć z Gosią, bo będę w trasie koncertowej. Spędzenie całych dwóch miesięcy razem, podróżując z miejsca na miejsce; z kraju do kraju wydawało mi się idealnym odpokutowaniem.
           
            - Wyspałaś się? – zapytałem, gdy Gosia otworzyła oczy. Słodko się przeciągnęła się, niczym mały kotek. Uśmiechnęła się.
            - Ta-ak – odparła wesoło. Wtuliła się we mnie.
            - Jesteś głodna?
            - Cii… - Przyłożyła palec do moich ust. Przymknęła powieki. – Rozkoszuj się chwilą – powiedziała melodyjnym głosem. – Bum – bum – bum – doskonale udawała zsynchronizowane bicie naszych serc. – Kochasz mnie jeszcze? – zapytała spoglądając na mnie swoimi wielkimi, brązowymi oczyma.
            - Oj, głuptasie, oczywiście! – musnąłem jej zaróżowiony policzek. – Kocham jak wariat.
            Kąciki jej ust uniosły się ku górze. Delikatnie pocałowała mnie krótko, przelotnie. Z kocią gracją zsunęła się z łóżka i podreptała ku szafie. Otworzyła ją, wyjęła pidżamę, bieliznę i wyszła bez słowa, które były zbędne. Napawałem się jej widokiem; pochłaniałem wzorkiem każdy jej ruch nawet ten najdrobniejszy; obserwowałem zmysłowe kołysanie się jej bioder, falowanie włosów, sposób w jaki stawiała każdy krok.
           
            Rano wstałem przed Gosią. Delikatnie wyswobodziłem się z jej objęcia. Postawiłem bose stopy na zimnym parkiecie. Starałem się cicho stawiać każdy krok, więc szedłem na palcach, modląc się w duchu, by podłoga nie zaskrzypiała. Dopiero, gdy wyszedłem z pokoju odetchnąłem z ulgą. W kuchni z szafki wyjąłem schowany test ciążowy. Zaniosłem go do łazienki i położyłem na umywalce. Nie umiałbym go dać wprost Gosi. Tchórz!, zawołał głos wewnątrz mnie. Muszę się z nim zgodzić. Jestem tchórzem i nic na to nie poradzę.
            Po cichu wróciłem do pokoju Gosi. Wsunąłem się pod kołdrę i napawałem się widokiem Gosi. Tym jak spokojnie i miarowo oddycha; tym jak uroczo wygląda, gdy śpi – niczym mały aniołek albo mała dziewczynka; tym, że jej policzki są ślicznie zaróżowione i przybierają barwę niedojrzałej róży. Wszystko w niej jest takie idealne, w idealnych proporcjach. Jest niczym dzieło sztuki. Nieraz zastanawiam się nad tym, ile czasu Bóg spędził tworząc ją. Muszę być ogromnym szczęściarzem mając w posiadaniu takie arcydzieło, które wyszło spod ręki samego Stwórcy.
            - Dzień dobry – zaspany głos Gosi wyrwał mnie z transu.
            - Cześć, kotku. – Pocałowałem ją w policzek. – Wyspałaś się?
            Gosia wtuliła się we mnie.
            - Jak zawsze przy tobie. A ty?
            - A jakżeby inaczej? Oczywiście, że tak.
            - Mam ochotę na długi spacer.
            - Możemy się potem przejść – odparłem.
           
            Niedługo potem Gosia poszła do łazienki, a ja czekałem jak na szpilkach aż wróci. Nerwowo przytupywałem nogą. Usiłowałem się uspokoić, jednak bez większych skutków, a bynajmniej pozytywnych. Tylko jeszcze bardziej się denerwowałem i wkurzałem na siebie. Chciało ci się seksu w kuchni to teraz cierp, powiedział głos wewnątrz mnie. Ach, uspokój się!, warknąłem. Tępo wpatrywałem się w podłogę i liczyłem ilość paneli, co było naprawdę pochłaniającym zajęciem. Z moich wyliczeń wyrwał mnie dźwięk otwieranych drzwi. Podniosłem wzrok i zobaczyłem Gosię z testem w ręce. Nieśmiało wstałem i podszedłem do niej. Podała mi test, który wyglądał niemal identycznie jak elektryczny termometr. Spojrzałem na wynik. Jedna pionowa kreska, która oznaczała wynik negatywny. Gosia nie jest w ciąży. Zanim ta informacja do mnie dotarła trochę minęło. Odetchnąłem z ulgą.
            Zacząłem być ciekawy i się zastanawiać, jaka byłaby moja reakcja, gdyby wynik okazał być się pozytywny. Załamałbym się czy może ucieszyłbym się? Odszedłbym od Gosi czy został z nią? Jak wyglądałby dla mnie świat oczyma młodego ojca? Jaka byłaby reakcja wszystkich wokół mnie: rodziców, przyjaciół, fanów na wieść o tym, że za dziewięć miesięcy zostanę ojcem? Jakby wyglądało moje życie? Tyle pytań, a żadnej odpowiedzi.
           
            Zieleń otaczała nas z każdej strony. Zielona trawa, zielone korony drzew. Niebieskie niebo. Szary chodnik. Ciemnobrązowe kory drzew. Nasycenie barw świadczyło o pełni lata. A gdyby ktoś ciągle niedowierzał to dla pewności ćwierkały ptaki, a dzieci śmiały się i krzyczały, goniąc się. Ludzie spacerowali i jedli lody, chcąc choć trochę się ochłodzić. Temperatura w słońcu wynosiła dobre trzydzieści stopni. Dla mnie – rodowitego Australijczyka z krwi i kości – to nic nowego. Przez trzynaście lat życia na Złotym Wybrzeżu zdążyłem przyzwyczaić się i uodpornić na ciepło.
            Zajęliśmy jedną z niewielu wolnych ławek. Gosia położyła się na moich kolanach. Zacząłem bawić się jej włosami.
            - Co byś zrobił jakby wynik był pozytywny? – zapytała. Widać było po niej, że to pytanie nurtowało ją od samego rana.
            - Wiesz, że sam się nad tym zastanawiam? – spytałem retorycznie z nutą wyrażającą rozbawienie w moim głosie. Zamyśliłam się na chwilę. – Nie wiem… Możliwe, że przez pewien czas nie wiedziałabym jak się zachować. Byłbym w nowej, nieznanej mi dotąd sytuacji... Może bym uciekł, ale na pewno bym wrócił. Nie mógłbym cię zostawić w takiej sytuacji, bo to w zasadzie byłaby moja wina – mówiąc to wszystko patrzyłem jej w oczy. – A jaka byłaby twoja reakcja?
            - Strach i panika. To na pewno. Strach przed światem, który będzie mnie osądzał i wyszydzał, bo w wieku prawie szesnastu lat dałam zrobić sobie dziecko. Strach przed tym, co się będzie działo z nami. Panika czy będę miała odwagę powiedzieć ci o wyniku i o tym, czy będę umiała powiedzieć rodzicom o ciąży. Panika czy sobie poradzę jako matka.
            Nastała chwila ciszy. Względnej, bo wokół nas panował hałas: świergot ptaków, piski dzieci, rozmowy ludzi mijających nas, szelest liści poruszanych przez wiatr, który wiał co jakiś czas. Wziąłem głęboki oddech. Nie ma nic lepszego niż świeże powietrze.
            - Nie wiem czy mam żałować czy się cieszyć, że nie jestem w ciąży. Odnoszę wrażenie, jakbym chciała mieć to dziecko.
            - A chcesz teraz płacić za nie cenę bycia wytykaną przez cały świat? – zapytałem nieco oschle.
            - Nie… Chyba nie.
            - Kochanie… Obiecuję ci, że za – zamyśliłem się na chwilę. – Że za pięć lat będziemy w tym parku tyle, że z małym dzieckiem. Idziesz na taki układ?
            - Pięć lat, mówisz? – zastanowiła się chwilę. – A może cztery?
            - Jak cię poznałem nie lubiłaś dzieci, a teraz ci coś śpieszno, by mieć własne – zaśmiałem się.
            - Dziwne, nie? Widać odzywają się we mnie matczyne instynkty.
            - Cztery lata – powtórzyliśmy zgodnie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję!
Jeśli komentujesz jako Anonim, to podpisz się chociaż imieniem czy inicjałami, bo czasami chcę wiedzieć do kogo mam się odnieść w poście. :)