7/29/2012

Cz. IV R. 5 - Szaleństwo

Muzyka: Cody Simpson - iYiYi acoustic

Rozdział piąty - Szaleństwo

Wszystko idzie zgodnie z planem. Oprócz faktu, że powoli wariuję.Za półtorej godziny zobaczę Cody'ego.
aśnie podchodzimy do lądowania. Moje serce wali jak oszalałe. Przez okno widzę już domy, samochody i ludzi. Jestemy już dość nisko. W końcu wzlatujemy na teren lotniska i kołujemy. Przejeżamy przez pas lotniska i w końcu się zatrzymujemy. Po chwili wszyscy odpinają pasy, wyjmują bagaże podręczne i wychodzą z samolotu. W tym tlumie ludzi jestem ja. A tłum ludzi to w większości moja ekipa koncertowa. W tym i One Direction. Gdy z płyty lotniska przechodzimy do budynku lotniska,  przechodzimy kawał drogi, aż do kontroli bezpieczeństwa i sprawdzenia dokumentów. Obdarzam promiennym uśmiechem celniczkę i idę po swój bagaż główny. Tuż za mną zbiera się moja ekipa i każdy zabiera walizki, futerały z gitarami i inne ważne i niezbdne rzeczy. 
W mojej głowie roi się o Cody'ego. Myśli związane z nim się jak pszczoły w ulu: głośne i nieznośne.
Żegnam się z ekipą. Ale i tak za tydzień znów się spotkamy i ruszymy w dalszą część trasy koncertowej. Przychodzi też moment, w którym żegnam się z chłopakami. Z każdym przytulam się, każdego obdarzam Horanowym Hugiem, ale na końcu kolejki stoi Zayn i mój dobry nastrój opada. Biorę głęboki oddech i przytulam mulata.
- Mogę liczyć na buziaka w policzek? - pyta.
Wspinam się na palce i przymierzam się do ucałowania jego policzka, jednak ten w ostatniej chwili się odwraca i zamiast pod ustami poczuć jego - o dziwo - gładko ogolony policzek czuję ciepłe wargi. Nie wiem czemu, ale nie przerywam tego pocałunku. Całuję się z nim dobrą chwilę, zatracając się w tym pocałunku. Zayn delikatnie wsuwa swój język do mojej buzi, a mój automatycznie splata sie z nim. W końcu mój zdrowy rozsądek bierze górę i przerywa to. Obdarzam Zayna morderczym spojrzeniem i podchodzę do dziewczyn. Uśmiecham się sztucznie.
- Do zobaczenia na imprezie - mówi Julka.
- A tak właśnie, impreza - mruczę pod nosem. Zapomniałam o niej kompletnie. Od dobrego miesiąca dziewczyny wiszą na telefonach i ustalają wszystko z moimi rodzicami. Ma to by przecież niezapomniana impreza szesnastolatki. I to w dodatku sławnej nastolatki, jednak bez wszystkich gwiazd. Impreza jest tylko i wyłącznie dla rodziny i przyjaciół. I tyle wiem na ten temat. Wszystko jest owiane tajemnicą i ja nic nie wiem, co, gdzie, kiedy i jak.
- Trzymaj się - mówi Zuza. Podaję dziewczynom swoją walizkę - a raczej wielgachną walizę. Odchodząc moje przyjaciółki i siostra machają do mnie. Powtarzam ich gest, po czym idę usiąść na wolnym krześle.
Zayn zdecydowanie zepsuł mi ten dzień, myślę. Siedzę naburmuszona z rękami splecionymi na biuście i nerwowo przytupuję nogą. Co chwilę zerkam to na zegar to na tablicę, na której wyświetlane są przyloty. Ten z Nowego Jorku mozolnie wspina się coraz wyżej po tablicy, ale ciągle nie ma przy nim napisu: o czasie czy: wylądował.
Godzina; sześćdziesiąt głupich wolno mijających minut. Już tylko tyle mi zostało, by ponownie wpaść w objęcia jedynego mężczyzny na Ziemi, którego kocham nad życie, które - gdybym była postawiona w takiej sytuacji - oddałabym je bez wahania; by ponownie posmakować jego brzoskwiniowych ust, które tak uwielbiam, które są jedyne w swoim rodzaju; by ponownie zatracić się w niebieskich oczach, które tak ubóstwiam choć są moim przekleństwem; by ponownie poczuć boski zapach jego perfum; by ponownie wtulić się w jego tors i zapomnieć o Bożym świecie. Tylko tego chcę, tylko tego mi brakuje z każdą chwilą coraz bardziej. Nocami modlę się o to, by nie zapomnieć jego zapachu, nasycenia barwy jego oczu, smaku jego ust.
Z nerwów i bólu brzucha - zapewne z nerwów, tak z nerwów, przecież w ciąży nie jestem! - idę do toalety. Zamykam się w ciasnej kabinie i powoli, spokojnie oddycham. Usiłuję opanować wzmorzony rytm serca, które wali jak oszalałe. Kilka głębokich wdechów to za mało. Cicho zamykam klapę toalety i siadam na niej. Tępo wpatruję się w drzwi, które są przede mną.
Jesteś wariatką, myślę, normalna nigdy nie byłaś, ale teraz to przesadzasz!
Nie mogąc dłużej wytrzymać sama ze sobą wychodzę z kabiny. W lustrze nad umywalkami widzę swoje odbicie. Postarałam się dzisiaj wyglądać jak Gośka, którą Cody widział po raz ostatni w Los Angeles. Szare dżinsy, koszulka w jaskrawopomarańczowe i szare pasy, trampki. Makijaż - ograniczony do błyszczyka. Tylko te włosy... Są znacznie dłsze i to nienormalnie dłsze. Przecież w dwa miesiące o tyle by nie urosły! Będę musiała ponownie okłamać Cody'ego.
Wychodzę z toalety, a zegar informuje mnie o tym, że to wszystko zajęło mi zaledwie cztery minuty, chociaż wydawało mi się, że w łazience spędziłam całą wieczność. Siadam na plastikowym krześle, które jest częścią czegoś w rodzaju ławki. Wyjmuję z jednej kieszeni komórkę, a z drugiej słuchawki. Włączam muzykę i wchodzę na internet. Oczywicie miejscem, które odwiedzam jest Twitter. Loguję się i przeglądam tweety od fanów, którzy już dzisiaj składają mi życzenia urodzinowe. Retweetuję wszystkich, których się tylko da, odpowiadam sporej części: "Dziękuję. xx" i folluję tych, których nie sfollowałam jeszcze. Wiem jaka to nieopisana radość, gdy twój idol cię folluje - u mnie to nie stało się, gdy jeszcze byłam w Polsce, więc nie miałam okazji wydrzeć się jak psychopatka na cały dom i zacząć po nim biegać, oznajmiając każdemu, że Cody Robert Simpson, bożyszcz nastolatek XXIwieku właśnie sfollował mnie na Twitterze - portalu, którego połowa dorosłych nie zna - lub zretweetował mnie czy odpisuje mi. Więc staram się dostarczyć moim fanom jak najwięcej okazji do chwil szczęścia i napadów szaleństwa.
Czekam i czekam, a czas stoi w miejscu... - publikuję na Twitterze. Po chwili zaglądam w zakładkę Mentions, gdzie już roi się od retweetów tego wpisu i dodaniu go do ulubionych przez większość fanów. Duża ilość z nich pisała do mnie i dzieliła się ze mną swoim szczęściem z powodu sfollowania, zretweetowania czy odpisania na życzenia urodzinowe. Dostałam też wiele tweetów - a raczej spamu tweetami - o sfollowanie, więc spełniałam tą prośbę. Szczerze mówiąc nie mam zielonego pojcia, ilu fanów dzisiaj sfollowałam. Setkę? Tysiąc?
Spoglądam na zegar. Trzydzieści minut. Nosz jasna cholera!, denerwuję się.
Na odtwarzaczu muzyki włącza mi się "Wish you were here" od Cody'ego i jakieś Becky G, której w życiu na oczy nie widziałam, i której kompletnie nie znam. Jednak uwielbiam tą piosenkę.
Dalej, do znudzenia, folluję fanów. Gdy nudzi mnie ciągle klikanie: follow, wchodzę na profil Cody'ego i przeglądam jego tweety. Parę kierowanych jest do mnie, ale bez oznaczania mojego prywatnego konta - czy jakiegokolwiek. Z wpisów wnioskuję, że Cody tęskni i nie może doczekać się imprezy i spotkania mnie. Zjeżam coraz niżej i niżej, czytam każdy tweet, sprawdzam ile ma retweetów, ile favourites... Robię wszystko byle zabić czas.
Spoglądam na zegar. Dziesięć minut! Nagle się podnoszę, wyrywam słuchawki z uszu i odpowiedniego wejścia w komórce i to zanim jeszcze wyłączyłam muzykę, przez co ryknęła na całą halę lotniska, przez co wszyscy pasażerowie spojrzeli na mnie spod byka. Naprędce wyłączam muzykę i uciekam. Zatrzymuję się pod odpowiednimi drzwiami, z których ma wyjść Cody. Stoję i nerwowo przystępuję z nogi na nogę. Spoglądam to na zegar to na tablicę przylotów. Przy Nowym Jorku jest napis: wylądował. Jeszcze chwila,. jeszcze moment, powtarzam sobie w myślach. Pierwsze osoby wyłaniają się zza automatycznie przesuwnaych drzwi, jednak wśród nich nie ma Cody'ego . Stoję dalej i czekam. W końcu widzę jego tatę z plecakiem na plecach, walizką ciągniętą w prawej ręce, a w lewej trzyma futerał z najcenniejszą rzeczą Cody'ego - jego gitarą. Uśmiecha się do mnie.
- Cześć, Jennifer - mówi.
- Dzień dobry - odpowiadam z uśmiechem.
Moje serce bije jak oszalale, ujmując brzydko: rucha lewe płuco. Tętno przyspiesza, adrenalina buzuje w moich żyłach, w brzuchu mam motyle, w głowie kompletną pustkę. Zapominam jak się nazywam, kim jestem, ile mam lat...
Widzę go.
Kroczy ku mnie. Wygląda niczym grecki bóg, heros, który wrócił z wojny z tarczą*. Pewnie stawia każdy krok, a gdy tylko mnie zauważa rzuca wszystko, co ma w rękach i biegnie ku mnie. Obejmuje mnie w talii, moje stopy odrywają się od wykafelkowanej podłogi i okręca nas wokół własnych osi. Uśmiecham się szeroko, śmiejąc się. Wpatruję się w oczy Cody'ego, które są jak oceany spełnionych marzeń. Po chwili stawia mnie z powrotem na ziemi i mocno przytula omal nie łamiąc mi przy tym żeber. Mocno go ściskam i długo nie wypuszczam ze swoich objęć. Napawam się jego zapachem. Jestem niczym ćpun po dawnce narkotyku.
- Tęskniłem - szepcze, całując mnie we włosy.
- Ja też - odpowiadam.
Stoimiy tak do długo, nie wiem ile. Czas przestaje się dla nas liczyć. Fakt, że paparazzi nas zobaczą, że ludzie się patrzą przestaje mieć jakikolwiek sens czy znaczenie. A niech widzą naszą miłość!
- Chodźmy do domu - mówi, w końcu Cody. Łapie mnie za rękę. Spogląda w stronę bagaży, które rzucił na ziemię, gdy mnie zobaczył, ale ich tam już nie było. Rozglądam się za jego rodziną i znajduję ją  przed wyjściem z lotniska. Dochodzimy do nich. Oboje szczęśliwi, uśmiechnięci.
- Miło znów cię widzieć, Jennifer - mówi Angie, gdy jesteśmy tuż obok niej.
- Panią również - odpowiadam.
Wszyscy pakujemy się do trzech taksówek. Ja z Codym siedzimy w taksówce razem z Alli i Tomem. Mam głowę opartą na ramieniu Cody'ego. W radio gra cicho muzyka. Nie kojarzę tej piosenki, nie chcę zaprzątać sobie głowy czymś tak banalnym jak tytuł piosenki, która leci akurat w radio. Mam lepsze zajęcie: mój chłopak, nie, nie mój chłopak. To brzmi za banalnie. Moja wena, moje życie, moje serce, moje... wszystko, co mam jest obok mnie. To się liczy, a nie durna, plastikowa piosenka w radio.
Po jakieś godzinie dojeżamy pod dom Cody'ego. Tom wysiada pierwszy, za nim Cody, a na końcu ja. Cody - jak przystało na dżentelmena - podaje mi dłoń przy wysiadaniu. Oczywicie poradziłabym sobie bez jego pomocy, ale jakoś odruchowo chwyciłam jego rękę. Wszyscy zaczęli wyjmować bagaże z bagażników. Chciałam pomóc i zabrać jedną z walizek, ale Cody mi nie pozwolił. Sam wziął dwie i plecak. Więc szłam do jego domu z pustymi rękoma. Szłam przed objuczonym bagażami Codym i prowadziłam nas do jego pokoju. W nim zostawił bagaże, po czym podszedł do mnie i objął mnie. Oboje staliśmy tak i uśmiechaliśmy się do siebie jak para, która uciekła z wariatkowa. I w końcu po raz pierwszy od dwóch miesięcy pocałowaliśmy się. Najpierw delikatnie, jakbymy całowali się po raz pierwszy dokładnie tak samo jak za pierwszym razem,  wtedy na imprezie, podczas tańca a potem z subtelności płynnie przechodzimy w namiętność. Zarzucam Cody'emu ręce na szyję, wspinam się na palce, by było mi wygodniej i smakuję jego usta, które wciąż smakują tak samo, jeśli nie lepiej. 
Czuję się dokładnie tak jak za pierwszym razem, gdy się całowaliśmy, Brakuje jedynie muzyki (piosenkę wciąż pamiętam) i tłumu ludzi pośród którego się całowaliśmy. W głowie mam ciągle fajerwerki, a w brzuchu stado motyli. 
Język Cody'ego delikatnie łaskocze mnie po podniebieniu. W końcu mój mu to uniemożliwia i zaczyna z nim coś w rodzaju tańca. Nasze języki tańczą taniec w rytmie bicia naszych serc.


Wychodząc z Codym na spacer przypominam sobie, że wypadałoby wpaść chociaż na chwilę do domu i przywitać się z rodzicami. Mówię Cody'emu, że chcę wpaść na chwilę do domu. Bez problemów przystaje na moją propozycje.
Przed domem zauważam nowy, lśniący samochód. Dziwi mnie to - tata nic nic nie wspominał o tym, że kupił sobie nowy samochód. Prawdę mówiąc widok tego auta zwala mnie z nóg. Nie to nie może być samochód taty, myślę. On by nie kupił sobie Porsche...
- Ciekawe czyje to auto - mówię. 
Cody w odpowiedzi uśmiecha się szaleńczo.
- Tylko mi nie mów, że mi kupiłeś samochód na urodziny! - Wyrywam dłoń z uścisku jego dłoni i staję przed nim. 
- Nie kupiłem ci samochodu. Jestem znacznie oryginalniejszy - odpowiada. Kamień spada mi z serca, ale wciąż mi tu coś nie gra. 
Wchodzimy do domu.
- Jestem! - krzyczę.
Po chwili w przedsionku pojawia się mama i tata. Usiłują jakoś specjalnie  nie cieszyć się na mój widok, ale z trudem im to wychodzi. Modlę się o to, by Cody był idiotą i nie pomyślał, że to dziwne, że moi rodzice cieszą się na mój widok tak jakby nie widzieli mnie dwa miesiące, skoro nie było mnie w domu parę godzin. 
- Widziałaś samochód, prawda? - pyta tata. 
- Tego Porschaka? 
- Tak - uśmiecha się.
- No tak.
- Chodź - mówi i kieruje się ku drzwiom. Idę za nim, a za mną Cody i mama. Wychodzimy na dwór i po pokonaniu paru metrów stoimy przed samochodem.
Czarny lakier, przyciemniane szyby, wielkie koła na moje oko rozmiar 20. Po prostu samochód robi piorunujące wrażenie na mnie. Obchodzę go z każdej strony, a jego tył informuje mnie o tym, że to Porsche Cayenne. 
- Podoba ci się? - pyta tata.
- Jeszcze pytasz! - śmieję się.
- Wsiadaj - mówi. I podchodzę do drzwiczek od strony pasażera. - Z drugiej strony. Przecież to twój samochód! 
Wszyscy się śmieją. Ja też. 
Zajmuję miejsce za kierownicą. W stacyjce są już kluczyki. Dostrajam wysokość i odległość fotela od pedałów. Wciskam pedał sprzęgła, wrzucam jedynkę i przekręcam kluczyki. Silnik wydaje z siebie ledwo dosłyszalny pomruk. Powoli zwalniam sprzęgło, jednocześnie dociskając pedał gazu. Samochód rusza. Wjeżdżam na ulicę.
- Jedzie ktoś ze mną? - pytam, po tym, jak otworzyłam okno.
- Jeśli mnie nie zabijesz to ja - mówi tata. Zajmuje miejsce obok mnie. - A ty, Cody?
- Czemu nie - wzrusza ramionami i zajmuje miejsce z tyłu. Wszyscy zapinamy pasy i ruszamy. 
Mam strasznie ciężką nogę na gaz i co chwila tata upomina mnie, bym zwolniła. Jestem strasznie zestresowana. Mocno ściskam kierownicę. Moje serce znów wariuje i bije znacznie szybciej niż powinno. Chyba ono też powinno przestrzegać jakiś zasad bicia serca czy czegoś w tym rodzaju, nie?, myślę.
- Wyluzuj, Gosia - mówi tata. Jednak nie umiem. 
- Jedź na autostradę to tam poszalejesz - proponuje Cody. 
- Postaram się was nie zabić - mówię, po czym wrzucam kierunkowskaz w prawo i skręcam na drogę prowadzącą do autostrady. Po paru chwilach jesteśmy na pobliskiej autostradzie. Znaki informują, że mogę jechać góra sto dwadzieścia, więc moja noga automatycznie dociska pedał gazu i już po paru sekundach jadę setką, ale nie zwalniam. Przenoszę wzrok z jezdni na prędkościomierz, którego wskazówka jest już przy liczbie sto dwadzieścia. Nie zwalniam. Sto trzydzieści. Sto czterdzieści. Zręcznie wymijam samochód, który jedzie przede mną i już po chwili jestem przed nim. Sto pięćdziesiąt.
- Gośka, ogarnij się! - upomina mnie tata.
- Chcesz wysiąść i poczekać? - pytam patrząc się ciągle na drogę.
- Nie - odpowiada i łapie za hamulec ręczny. 
- A ty Cody?
- Zgłupiałaś? - pyta rozbawiony. Bawi się lepiej niż małe dziecko w Disneylandzie. 
Staram się jechać stałą prędkością sto czterdzieści kilometrów na godzinę. Mkniemy autostradą nie zwracając większej uwagi na ograniczenia prędkości. 
- Tak w ogóle to gdzie jedziemy? - pytam po jakiś dwudziestu minutach jazdy, gdy wjechaliśmy do Brisbane. 
- Można by już wracać - mamrocze tata, który chyba nie będzie moim stałym klientem do podwózek.
- Jedziemy do Sydney! - proponuje rozochocony Cody. 
- Ale to w drugą stronę - zauważam. - I szmat drogi...
- Przy tej prędkości co jedziesz teraz za góra dwie godziny jesteśmy. 
- Gosia, wiesz chcę dożyć do jutra - mówi tata. 
- Dobra, wracamy - mówię niezadowolonym głosem. 


Gdy tylko dojechaliśmy tata niemal wybiegł z auta jak oparzony.
- Nie musiałeś kupować tak szybkiego samochodu! - krzyczę za nim.
- Mnie tam się podobało - mówi Cody. Odwracam się do niego. 
- Może zmienimy środek transportu na nogi i pójdziemy na spacer? - proponuję.
- Czemu by nie - mówi, po czym odpina się z pasów. Robię to samo, po czym wysiadamy z samochodu. Cody oczywiście otworzył przede mną drzwi. Samochód jest dość wysoki, więc zeskoczyłam z siedzenia na ziemię. Muszę opanować sztukę wsiadania i wysiadania z niego, myślę. 
- Idziemy na spacer - mówię tacie, który stoi przed furtką i trzyma się za serce. Obok niego stoi mama i śmieje się z niego. Słyszę jak odgryza się jej mówiąc:
- Następnym razem ty z nią jedziesz to się przekonasz. 
*
Spacerujemy po parku, trzymając się za ręce. Rozmawiamy o tym, jak mija Cody'emu trasa. Zadaję mu setki pytań, byle on nie pytał co u mnie. Nie umiem go okłamywać, jednak z nieznanych mi przyczyn to robię. Nie umiem się mu przyznać, że znowu koncertuję. Mam dziwne wrażenie, że się wtedy na mnie zezłości, bo skoro znów jestem gwiazdą i gram koncerty to mogłabym robić to z nim i wtedy moglibyśmy być w trasie razem, a nie tysiące kilometrów od siebie. 
- Znów masz długie włosy - mówi  znienacka. 
- Krótkie mi się znudziły - odpowiadam. To kłamstwo mam opanowane do perfekcji i odnoszę wrażenie, że z moich ust brzmiało jak stuprocentowa prawda. - Poza tym dziewczyny namówiły mnie do przedłużenia.
- I dobrze, zdecydowanie wolę cię w długich. - Staje przede mną i palcami przeczesuje moje włosy.  

________________________
* określenie: wrócił z wojny z tarczą oznacza, że wojownik wrócił z wojny żywy, a na tarczy - martwy.
________________________
Jeśli coś się nie zgadza gramatycznie, są literówki czy jakiekolwiek inne błędy to przepraszam, ale ten rozdział przeszedł parę komplikacji: pisałam go u taty, gdzie stracił wszystkie polskie znaki, potem poprawiałam to wszystko, kopiowałam do blogspota i kończyłam w Polsce, gdzie byłam zmęczona całym dniem... 
Dobra nie wiedziałam, co do końca dopisać, więc zostawiłam tak. W 6R. zacznie się jazda. ;D Więc wyczekujcie!
I zapraszam tutaj: http://basia-wisniewska.blogspot.com/ . 
Buziaki.

4 komentarze:

Dziękuję!
Jeśli komentujesz jako Anonim, to podpisz się chociaż imieniem czy inicjałami, bo czasami chcę wiedzieć do kogo mam się odnieść w poście. :)