Muzyka: Cody Simpson - iYiYi acoustic
Rozdział piąty
- Szaleństwo
Wszystko idzie zgodnie z planem. Oprócz faktu, że
powoli wariuję.Za półtorej
godziny zobaczę Cody'ego.
Właśnie
podchodzimy do lądowania.
Moje serce wali jak oszalałe.
Przez okno widzę już domy,
samochody i ludzi. Jestemy już dość nisko. W końcu wzlatujemy na teren lotniska i kołujemy.
Przejeżdżamy
przez pas lotniska i w końcu się zatrzymujemy. Po chwili wszyscy
odpinają pasy,
wyjmują bagaże
podręczne i wychodzą z
samolotu. W tym tlumie ludzi jestem ja. A tłum
ludzi to w większości moja ekipa koncertowa. W tym i One Direction. Gdy
z płyty lotniska przechodzimy do budynku lotniska, przechodzimy kawał drogi,
aż do
kontroli bezpieczeństwa i sprawdzenia dokumentów. Obdarzam promiennym
uśmiechem celniczkę i idę po swój bagaż główny.
Tuż za
mną zbiera
się moja ekipa i każdy
zabiera walizki, futerały
z gitarami i inne ważne
i niezbdne rzeczy.
W mojej głowie roi się o Cody'ego. Myśli związane z nim się jak pszczoły w ulu: głośne i nieznośne.
W mojej głowie roi się o Cody'ego. Myśli związane z nim się jak pszczoły w ulu: głośne i nieznośne.
Żegnam
się z ekipą.
Ale i tak za tydzień znów się spotkamy i ruszymy w dalszą część trasy koncertowej. Przychodzi też moment,
w którym żegnam
się z chłopakami.
Z każdym
przytulam się, każdego
obdarzam Horanowym Hugiem, ale na końcu kolejki stoi Zayn i mój dobry
nastrój opada. Biorę głęboki
oddech i przytulam mulata.
- Mogę liczyć na buziaka w policzek? - pyta.
Wspinam się na palce i przymierzam się do ucałowania
jego policzka, jednak ten w ostatniej chwili się odwraca i zamiast pod
ustami poczuć jego - o dziwo - gładko ogolony
policzek czuję ciepłe wargi. Nie wiem czemu, ale nie przerywam tego
pocałunku. Całuję się z nim dobrą chwilę,
zatracając
się w tym pocałunku. Zayn delikatnie wsuwa swój język do mojej buzi, a
mój automatycznie splata sie z nim. W końcu mój zdrowy rozsądek
bierze górę i przerywa to. Obdarzam Zayna morderczym spojrzeniem i
podchodzę do dziewczyn. Uśmiecham się sztucznie.
- Do zobaczenia na imprezie - mówi Julka.
- A tak właśnie, impreza - mruczę pod nosem. Zapomniałam o niej
kompletnie. Od dobrego miesiąca
dziewczyny wiszą na
telefonach i ustalają wszystko
z moimi rodzicami. Ma to by przecież niezapomniana
impreza szesnastolatki. I to w dodatku sławnej
nastolatki, jednak bez wszystkich gwiazd. Impreza jest tylko i
wyłącznie
dla rodziny i przyjaciół.
I tyle wiem na ten temat. Wszystko jest owiane tajemnicą i
ja nic nie wiem, co, gdzie, kiedy i jak.
- Trzymaj się - mówi Zuza. Podaję dziewczynom swoją walizkę - a raczej wielgachną walizę.
Odchodząc
moje przyjaciółki
i siostra machają do
mnie. Powtarzam ich gest, po czym idę usiąść na
wolnym krześle.
Zayn
zdecydowanie zepsuł mi
ten dzień, myślę. Siedzę naburmuszona z rękami splecionymi na biuście i
nerwowo przytupuję nogą.
Co chwilę zerkam to na zegar to na tablicę, na której wyświetlane są przyloty.
Ten z Nowego Jorku mozolnie wspina się coraz wyżej
po tablicy, ale ciągle
nie ma przy nim napisu: o czasie czy: wylądował.
Godzina; sześćdziesiąt
głupich
wolno mijających
minut. Już tylko
tyle mi zostało,
by ponownie wpaść w objęcia jedynego mężczyzny
na Ziemi, którego kocham nad życie,
które - gdybym była
postawiona w takiej sytuacji - oddałabym je bez wahania; by ponownie posmakować jego brzoskwiniowych ust,
które tak uwielbiam, które są jedyne
w swoim rodzaju; by ponownie zatracić się w niebieskich oczach, które
tak ubóstwiam choć są moim
przekleństwem; by ponownie poczuć boski zapach jego perfum; by ponownie
wtulić się w jego tors i zapomnieć o Bożym świecie. Tylko tego chcę, tylko tego mi brakuje z każdą chwilą coraz
bardziej. Nocami modlę się o to, by nie zapomnieć jego zapachu,
nasycenia barwy jego oczu, smaku jego ust.
Z
nerwów i bólu brzucha - zapewne z nerwów, tak z nerwów, przecież w
ciąży
nie jestem! - idę do toalety. Zamykam się w ciasnej kabinie i powoli,
spokojnie oddycham. Usiłuję opanować wzmorzony rytm serca, które wali jak oszalałe.
Kilka głębokich
wdechów to za mało.
Cicho zamykam klapę toalety i siadam na niej. Tępo wpatruję się w drzwi,
które są przede
mną.
Jesteś wariatką,
myślę, normalna nigdy nie byłaś,
ale teraz to przesadzasz!
Nie
mogąc
dłużej wytrzymać sama ze sobą wychodzę z kabiny. W lustrze nad umywalkami widzę swoje odbicie. Postarałam
się dzisiaj wyglądać jak Gośka, którą Cody
widział po
raz ostatni w Los Angeles. Szare dżinsy,
koszulka w jaskrawopomarańczowe i szare pasy, trampki. Makijaż -
ograniczony do błyszczyka.
Tylko te włosy...
Są znacznie
dłuższe
i to nienormalnie dłuższe.
Przecież w
dwa miesiące
o tyle by nie urosły!
Będę musiała
ponownie okłamać Cody'ego.
Wychodzę z toalety, a zegar informuje mnie o tym, że
to wszystko zajęło
mi zaledwie cztery minuty, chociaż wydawało
mi się, że
w łazience
spędziłam
całą wieczność.
Siadam na plastikowym krześle, które jest częścią czegoś w rodzaju ławki.
Wyjmuję z jednej kieszeni komórkę, a z drugiej słuchawki.
Włączam
muzykę i wchodzę na internet. Oczywicie miejscem, które odwiedzam jest Twitter. Loguję się i przeglądam
tweety od fanów, którzy już dzisiaj
składają mi życzenia
urodzinowe. Retweetuję wszystkich, których się tylko da, odpowiadam
sporej części: "Dziękuję. xx" i folluję tych, których nie
sfollowałam
jeszcze. Wiem jaka to nieopisana radość, gdy twój idol cię folluje - u
mnie to nie stało
się, gdy jeszcze byłam
w Polsce, więc nie miałam
okazji wydrzeć się jak psychopatka na cały
dom i zacząć po
nim biegać, oznajmiając każdemu, że
Cody Robert Simpson, bożyszcz
nastolatek XXIwieku właśnie sfollował mnie
na Twitterze - portalu, którego połowa
dorosłych nie zna - lub zretweetował mnie czy odpisuje mi. Więc staram się dostarczyć moim fanom jak najwięcej okazji do chwil szczęścia i napadów
szaleństwa.
Czekam
i czekam, a czas stoi w miejscu... -
publikuję na Twitterze. Po chwili zaglądam
w zakładkę Mentions, gdzie już roi
się od retweetów tego wpisu i dodaniu go do ulubionych przez większość fanów. Duża
ilość z nich pisała do mnie i dzieliła
się ze mną swoim
szczęściem z powodu sfollowania, zretweetowania czy odpisania na życzenia
urodzinowe. Dostałam
też wiele
tweetów - a raczej spamu tweetami - o sfollowanie, więc spełniałam tą prośbę. Szczerze mówiąc
nie mam zielonego pojcia, ilu fanów dzisiaj sfollowałam.
Setkę? Tysiąc?
Spoglądam
na zegar. Trzydzieści minut. Nosz jasna cholera!, denerwuję się.
Na
odtwarzaczu muzyki włącza
mi się "Wish you were here" od Cody'ego i jakieś Becky G,
której w życiu
na oczy nie widziałam,
i której kompletnie nie znam. Jednak uwielbiam tą piosenkę.
Dalej,
do znudzenia, folluję fanów. Gdy nudzi mnie ciągle
klikanie: follow, wchodzę na profil Cody'ego i przeglądam
jego tweety. Parę kierowanych jest do mnie, ale bez oznaczania mojego
prywatnego konta - czy jakiegokolwiek. Z wpisów wnioskuję, że
Cody tęskni i nie może
doczekać się imprezy i spotkania mnie. Zjeżdżam
coraz niżej
i niżej,
czytam każdy
tweet, sprawdzam ile ma retweetów, ile favourites... Robię wszystko
byle zabić czas.
Spoglądam
na zegar. Dziesięć minut! Nagle się podnoszę, wyrywam słuchawki
z uszu i odpowiedniego wejścia w komórce i to zanim jeszcze wyłączyłam muzykę, przez co ryknęła
na całą halę lotniska, przez co wszyscy pasażerowie
spojrzeli na mnie spod byka. Naprędce wyłączam
muzykę i uciekam. Zatrzymuję się pod odpowiednimi drzwiami, z których ma
wyjść Cody. Stoję i nerwowo przystępuję z nogi na nogę. Spoglądam
to na zegar to na tablicę przylotów. Przy Nowym Jorku jest napis: wylądował.
Jeszcze chwila,. jeszcze moment, powtarzam sobie w myślach. Pierwsze
osoby wyłaniają się zza automatycznie przesuwnaych drzwi, jednak wśród nich nie ma Cody'ego . Stoję dalej i czekam. W końcu widzę jego tatę z
plecakiem na plecach, walizką ciągniętą w
prawej ręce, a w lewej trzyma futerał z
najcenniejszą rzeczą Cody'ego
- jego gitarą.
Uśmiecha się do mnie.
-
Cześć, Jennifer - mówi.
-
Dzień dobry - odpowiadam z uśmiechem.
Moje
serce bije jak oszalale, ujmując
brzydko: rucha lewe płuco.
Tętno przyspiesza, adrenalina buzuje w moich żyłach,
w brzuchu mam motyle, w głowie
kompletną pustkę.
Zapominam jak się nazywam, kim jestem, ile mam lat...
Widzę go.
Kroczy
ku mnie. Wygląda
niczym grecki bóg, heros, który wrócił z
wojny z tarczą*.
Pewnie stawia każdy
krok, a gdy tylko mnie zauważa
rzuca wszystko, co ma w rękach i biegnie ku mnie. Obejmuje mnie w
talii, moje stopy odrywają się od wykafelkowanej podłogi
i okręca nas wokół własnych
osi. Uśmiecham się szeroko, śmiejąc się. Wpatruję się w oczy Cody'ego, które
są jak
oceany spełnionych
marzeń. Po chwili stawia mnie z powrotem na ziemi i mocno przytula
omal nie łamiąc
mi przy tym żeber.
Mocno go ściskam i długo
nie wypuszczam ze swoich objęć. Napawam się jego zapachem. Jestem niczym ćpun po dawnce narkotyku.
-
Tęskniłem
- szepcze, całując
mnie we włosy.
-
Ja też -
odpowiadam.
Stoimiy
tak do długo,
nie wiem ile. Czas przestaje się dla nas liczyć. Fakt, że
paparazzi nas zobaczą, że
ludzie się patrzą przestaje mieć jakikolwiek sens czy znaczenie. A niech widzą naszą miłość!
-
Chodźmy do domu - mówi, w końcu Cody. Łapie
mnie za rękę. Spogląda
w stronę bagaży,
które rzucił na
ziemię, gdy mnie zobaczył,
ale ich tam już nie
było.
Rozglądam
się za jego rodziną i
znajduję ją przed
wyjściem z lotniska. Dochodzimy do nich. Oboje szczęśliwi, uśmiechnięci.
-
Miło
znów cię widzieć, Jennifer - mówi Angie, gdy jesteśmy tuż obok
niej.
-
Panią również -
odpowiadam.
Wszyscy
pakujemy się do trzech taksówek. Ja z Codym siedzimy w taksówce razem z
Alli i Tomem. Mam głowę opartą na
ramieniu Cody'ego. W radio gra cicho muzyka. Nie kojarzę tej piosenki,
nie chcę zaprzątać sobie głowy
czymś tak banalnym jak tytuł piosenki,
która leci akurat w radio. Mam lepsze zajęcie: mój chłopak,
nie, nie mój chłopak. To brzmi za banalnie. Moja wena, moje życie,
moje serce, moje... wszystko, co mam jest obok mnie. To się liczy, a
nie durna, plastikowa piosenka w radio.
Po
jakieś godzinie dojeżdżamy
pod dom Cody'ego. Tom wysiada pierwszy, za nim Cody, a na końcu ja.
Cody - jak przystało
na dżentelmena - podaje mi dłoń przy wysiadaniu. Oczywicie poradziłabym
sobie bez jego pomocy, ale jakoś odruchowo chwyciłam
jego rękę. Wszyscy zaczęli wyjmować bagaże
z bagażników.
Chciałam
pomóc i zabrać jedną z
walizek, ale Cody mi nie pozwolił.
Sam wziął dwie
i plecak. Więc szłam
do jego domu z pustymi rękoma. Szłam
przed objuczonym bagażami
Codym i prowadziłam
nas do jego pokoju. W nim zostawił bagaże,
po czym podszedł do
mnie i objął mnie.
Oboje staliśmy tak i uśmiechaliśmy się do siebie jak para, która uciekła
z wariatkowa. I w końcu po raz pierwszy od dwóch miesięcy pocałowaliśmy
się. Najpierw delikatnie, jakbymy całowali
się po raz pierwszy dokładnie
tak samo jak za pierwszym razem, wtedy na imprezie, podczas tańca
a potem z subtelności płynnie
przechodzimy w namiętność. Zarzucam Cody'emu ręce na szyję, wspinam się na palce, by było mi wygodniej i smakuję jego usta, które wciąż smakują tak samo, jeśli nie lepiej.
Czuję się dokładnie tak jak za pierwszym razem, gdy się całowaliśmy, Brakuje jedynie muzyki (piosenkę wciąż pamiętam) i tłumu ludzi pośród którego się całowaliśmy. W głowie mam ciągle fajerwerki, a w brzuchu stado motyli.
Język Cody'ego delikatnie łaskocze mnie po podniebieniu. W końcu mój mu to uniemożliwia i zaczyna z nim coś w rodzaju tańca. Nasze języki tańczą taniec w rytmie bicia naszych serc.
Wychodząc z Codym na spacer przypominam sobie, że wypadałoby wpaść chociaż na chwilę do domu i przywitać się z rodzicami. Mówię Cody'emu, że chcę wpaść na chwilę do domu. Bez problemów przystaje na moją propozycje.
Przed domem zauważam nowy, lśniący samochód. Dziwi mnie to - tata nic nic nie wspominał o tym, że kupił sobie nowy samochód. Prawdę mówiąc widok tego auta zwala mnie z nóg. Nie to nie może być samochód taty, myślę. On by nie kupił sobie Porsche...
- Ciekawe czyje to auto - mówię.
Cody w odpowiedzi uśmiecha się szaleńczo.
- Tylko mi nie mów, że mi kupiłeś samochód na urodziny! - Wyrywam dłoń z uścisku jego dłoni i staję przed nim.
- Nie kupiłem ci samochodu. Jestem znacznie oryginalniejszy - odpowiada. Kamień spada mi z serca, ale wciąż mi tu coś nie gra.
Wchodzimy do domu.
- Jestem! - krzyczę.
Po chwili w przedsionku pojawia się mama i tata. Usiłują jakoś specjalnie nie cieszyć się na mój widok, ale z trudem im to wychodzi. Modlę się o to, by Cody był idiotą i nie pomyślał, że to dziwne, że moi rodzice cieszą się na mój widok tak jakby nie widzieli mnie dwa miesiące, skoro nie było mnie w domu parę godzin.
- Widziałaś samochód, prawda? - pyta tata.
- Tego Porschaka?
- Tak - uśmiecha się.
- No tak.
- Chodź - mówi i kieruje się ku drzwiom. Idę za nim, a za mną Cody i mama. Wychodzimy na dwór i po pokonaniu paru metrów stoimy przed samochodem.
Czarny lakier, przyciemniane szyby, wielkie koła na moje oko rozmiar 20. Po prostu samochód robi piorunujące wrażenie na mnie. Obchodzę go z każdej strony, a jego tył informuje mnie o tym, że to Porsche Cayenne.
- Podoba ci się? - pyta tata.
- Jeszcze pytasz! - śmieję się.
- Wsiadaj - mówi. I podchodzę do drzwiczek od strony pasażera. - Z drugiej strony. Przecież to twój samochód!
Wszyscy się śmieją. Ja też.
Zajmuję miejsce za kierownicą. W stacyjce są już kluczyki. Dostrajam wysokość i odległość fotela od pedałów. Wciskam pedał sprzęgła, wrzucam jedynkę i przekręcam kluczyki. Silnik wydaje z siebie ledwo dosłyszalny pomruk. Powoli zwalniam sprzęgło, jednocześnie dociskając pedał gazu. Samochód rusza. Wjeżdżam na ulicę.
- Jedzie ktoś ze mną? - pytam, po tym, jak otworzyłam okno.
- Jeśli mnie nie zabijesz to ja - mówi tata. Zajmuje miejsce obok mnie. - A ty, Cody?
- Czemu nie - wzrusza ramionami i zajmuje miejsce z tyłu. Wszyscy zapinamy pasy i ruszamy.
Mam strasznie ciężką nogę na gaz i co chwila tata upomina mnie, bym zwolniła. Jestem strasznie zestresowana. Mocno ściskam kierownicę. Moje serce znów wariuje i bije znacznie szybciej niż powinno. Chyba ono też powinno przestrzegać jakiś zasad bicia serca czy czegoś w tym rodzaju, nie?, myślę.
- Wyluzuj, Gosia - mówi tata. Jednak nie umiem.
- Jedź na autostradę to tam poszalejesz - proponuje Cody.
- Postaram się was nie zabić - mówię, po czym wrzucam kierunkowskaz w prawo i skręcam na drogę prowadzącą do autostrady. Po paru chwilach jesteśmy na pobliskiej autostradzie. Znaki informują, że mogę jechać góra sto dwadzieścia, więc moja noga automatycznie dociska pedał gazu i już po paru sekundach jadę setką, ale nie zwalniam. Przenoszę wzrok z jezdni na prędkościomierz, którego wskazówka jest już przy liczbie sto dwadzieścia. Nie zwalniam. Sto trzydzieści. Sto czterdzieści. Zręcznie wymijam samochód, który jedzie przede mną i już po chwili jestem przed nim. Sto pięćdziesiąt.
- Gośka, ogarnij się! - upomina mnie tata.
- Chcesz wysiąść i poczekać? - pytam patrząc się ciągle na drogę.
- Nie - odpowiada i łapie za hamulec ręczny.
- A ty Cody?
- Zgłupiałaś? - pyta rozbawiony. Bawi się lepiej niż małe dziecko w Disneylandzie.
Staram się jechać stałą prędkością sto czterdzieści kilometrów na godzinę. Mkniemy autostradą nie zwracając większej uwagi na ograniczenia prędkości.
- Tak w ogóle to gdzie jedziemy? - pytam po jakiś dwudziestu minutach jazdy, gdy wjechaliśmy do Brisbane.
- Można by już wracać - mamrocze tata, który chyba nie będzie moim stałym klientem do podwózek.
- Jedziemy do Sydney! - proponuje rozochocony Cody.
- Ale to w drugą stronę - zauważam. - I szmat drogi...
- Przy tej prędkości co jedziesz teraz za góra dwie godziny jesteśmy.
- Gosia, wiesz chcę dożyć do jutra - mówi tata.
- Dobra, wracamy - mówię niezadowolonym głosem.
Gdy tylko dojechaliśmy tata niemal wybiegł z auta jak oparzony.
- Nie musiałeś kupować tak szybkiego samochodu! - krzyczę za nim.
- Mnie tam się podobało - mówi Cody. Odwracam się do niego.
- Może zmienimy środek transportu na nogi i pójdziemy na spacer? - proponuję.
- Czemu by nie - mówi, po czym odpina się z pasów. Robię to samo, po czym wysiadamy z samochodu. Cody oczywiście otworzył przede mną drzwi. Samochód jest dość wysoki, więc zeskoczyłam z siedzenia na ziemię. Muszę opanować sztukę wsiadania i wysiadania z niego, myślę.
- Idziemy na spacer - mówię tacie, który stoi przed furtką i trzyma się za serce. Obok niego stoi mama i śmieje się z niego. Słyszę jak odgryza się jej mówiąc:
- Następnym razem ty z nią jedziesz to się przekonasz.
- Znów masz długie włosy - mówi znienacka.
- Krótkie mi się znudziły - odpowiadam. To kłamstwo mam opanowane do perfekcji i odnoszę wrażenie, że z moich ust brzmiało jak stuprocentowa prawda. - Poza tym dziewczyny namówiły mnie do przedłużenia.
- I dobrze, zdecydowanie wolę cię w długich. - Staje przede mną i palcami przeczesuje moje włosy.
Czuję się dokładnie tak jak za pierwszym razem, gdy się całowaliśmy, Brakuje jedynie muzyki (piosenkę wciąż pamiętam) i tłumu ludzi pośród którego się całowaliśmy. W głowie mam ciągle fajerwerki, a w brzuchu stado motyli.
Język Cody'ego delikatnie łaskocze mnie po podniebieniu. W końcu mój mu to uniemożliwia i zaczyna z nim coś w rodzaju tańca. Nasze języki tańczą taniec w rytmie bicia naszych serc.
Wychodząc z Codym na spacer przypominam sobie, że wypadałoby wpaść chociaż na chwilę do domu i przywitać się z rodzicami. Mówię Cody'emu, że chcę wpaść na chwilę do domu. Bez problemów przystaje na moją propozycje.
Przed domem zauważam nowy, lśniący samochód. Dziwi mnie to - tata nic nic nie wspominał o tym, że kupił sobie nowy samochód. Prawdę mówiąc widok tego auta zwala mnie z nóg. Nie to nie może być samochód taty, myślę. On by nie kupił sobie Porsche...
- Ciekawe czyje to auto - mówię.
Cody w odpowiedzi uśmiecha się szaleńczo.
- Tylko mi nie mów, że mi kupiłeś samochód na urodziny! - Wyrywam dłoń z uścisku jego dłoni i staję przed nim.
- Nie kupiłem ci samochodu. Jestem znacznie oryginalniejszy - odpowiada. Kamień spada mi z serca, ale wciąż mi tu coś nie gra.
Wchodzimy do domu.
- Jestem! - krzyczę.
Po chwili w przedsionku pojawia się mama i tata. Usiłują jakoś specjalnie nie cieszyć się na mój widok, ale z trudem im to wychodzi. Modlę się o to, by Cody był idiotą i nie pomyślał, że to dziwne, że moi rodzice cieszą się na mój widok tak jakby nie widzieli mnie dwa miesiące, skoro nie było mnie w domu parę godzin.
- Widziałaś samochód, prawda? - pyta tata.
- Tego Porschaka?
- Tak - uśmiecha się.
- No tak.
- Chodź - mówi i kieruje się ku drzwiom. Idę za nim, a za mną Cody i mama. Wychodzimy na dwór i po pokonaniu paru metrów stoimy przed samochodem.
Czarny lakier, przyciemniane szyby, wielkie koła na moje oko rozmiar 20. Po prostu samochód robi piorunujące wrażenie na mnie. Obchodzę go z każdej strony, a jego tył informuje mnie o tym, że to Porsche Cayenne.
- Podoba ci się? - pyta tata.
- Jeszcze pytasz! - śmieję się.
- Wsiadaj - mówi. I podchodzę do drzwiczek od strony pasażera. - Z drugiej strony. Przecież to twój samochód!
Wszyscy się śmieją. Ja też.
Zajmuję miejsce za kierownicą. W stacyjce są już kluczyki. Dostrajam wysokość i odległość fotela od pedałów. Wciskam pedał sprzęgła, wrzucam jedynkę i przekręcam kluczyki. Silnik wydaje z siebie ledwo dosłyszalny pomruk. Powoli zwalniam sprzęgło, jednocześnie dociskając pedał gazu. Samochód rusza. Wjeżdżam na ulicę.
- Jedzie ktoś ze mną? - pytam, po tym, jak otworzyłam okno.
- Jeśli mnie nie zabijesz to ja - mówi tata. Zajmuje miejsce obok mnie. - A ty, Cody?
- Czemu nie - wzrusza ramionami i zajmuje miejsce z tyłu. Wszyscy zapinamy pasy i ruszamy.
Mam strasznie ciężką nogę na gaz i co chwila tata upomina mnie, bym zwolniła. Jestem strasznie zestresowana. Mocno ściskam kierownicę. Moje serce znów wariuje i bije znacznie szybciej niż powinno. Chyba ono też powinno przestrzegać jakiś zasad bicia serca czy czegoś w tym rodzaju, nie?, myślę.
- Wyluzuj, Gosia - mówi tata. Jednak nie umiem.
- Jedź na autostradę to tam poszalejesz - proponuje Cody.
- Postaram się was nie zabić - mówię, po czym wrzucam kierunkowskaz w prawo i skręcam na drogę prowadzącą do autostrady. Po paru chwilach jesteśmy na pobliskiej autostradzie. Znaki informują, że mogę jechać góra sto dwadzieścia, więc moja noga automatycznie dociska pedał gazu i już po paru sekundach jadę setką, ale nie zwalniam. Przenoszę wzrok z jezdni na prędkościomierz, którego wskazówka jest już przy liczbie sto dwadzieścia. Nie zwalniam. Sto trzydzieści. Sto czterdzieści. Zręcznie wymijam samochód, który jedzie przede mną i już po chwili jestem przed nim. Sto pięćdziesiąt.
- Gośka, ogarnij się! - upomina mnie tata.
- Chcesz wysiąść i poczekać? - pytam patrząc się ciągle na drogę.
- Nie - odpowiada i łapie za hamulec ręczny.
- A ty Cody?
- Zgłupiałaś? - pyta rozbawiony. Bawi się lepiej niż małe dziecko w Disneylandzie.
Staram się jechać stałą prędkością sto czterdzieści kilometrów na godzinę. Mkniemy autostradą nie zwracając większej uwagi na ograniczenia prędkości.
- Tak w ogóle to gdzie jedziemy? - pytam po jakiś dwudziestu minutach jazdy, gdy wjechaliśmy do Brisbane.
- Można by już wracać - mamrocze tata, który chyba nie będzie moim stałym klientem do podwózek.
- Jedziemy do Sydney! - proponuje rozochocony Cody.
- Ale to w drugą stronę - zauważam. - I szmat drogi...
- Przy tej prędkości co jedziesz teraz za góra dwie godziny jesteśmy.
- Gosia, wiesz chcę dożyć do jutra - mówi tata.
- Dobra, wracamy - mówię niezadowolonym głosem.
Gdy tylko dojechaliśmy tata niemal wybiegł z auta jak oparzony.
- Nie musiałeś kupować tak szybkiego samochodu! - krzyczę za nim.
- Mnie tam się podobało - mówi Cody. Odwracam się do niego.
- Może zmienimy środek transportu na nogi i pójdziemy na spacer? - proponuję.
- Czemu by nie - mówi, po czym odpina się z pasów. Robię to samo, po czym wysiadamy z samochodu. Cody oczywiście otworzył przede mną drzwi. Samochód jest dość wysoki, więc zeskoczyłam z siedzenia na ziemię. Muszę opanować sztukę wsiadania i wysiadania z niego, myślę.
- Idziemy na spacer - mówię tacie, który stoi przed furtką i trzyma się za serce. Obok niego stoi mama i śmieje się z niego. Słyszę jak odgryza się jej mówiąc:
- Następnym razem ty z nią jedziesz to się przekonasz.
*
Spacerujemy po parku, trzymając się za ręce. Rozmawiamy o tym, jak mija Cody'emu trasa. Zadaję mu setki pytań, byle on nie pytał co u mnie. Nie umiem go okłamywać, jednak z nieznanych mi przyczyn to robię. Nie umiem się mu przyznać, że znowu koncertuję. Mam dziwne wrażenie, że się wtedy na mnie zezłości, bo skoro znów jestem gwiazdą i gram koncerty to mogłabym robić to z nim i wtedy moglibyśmy być w trasie razem, a nie tysiące kilometrów od siebie. - Znów masz długie włosy - mówi znienacka.
- Krótkie mi się znudziły - odpowiadam. To kłamstwo mam opanowane do perfekcji i odnoszę wrażenie, że z moich ust brzmiało jak stuprocentowa prawda. - Poza tym dziewczyny namówiły mnie do przedłużenia.
- I dobrze, zdecydowanie wolę cię w długich. - Staje przede mną i palcami przeczesuje moje włosy.
________________________
* określenie: wrócił z wojny z tarczą oznacza, że wojownik wrócił z wojny żywy, a na tarczy - martwy.
________________________
Jeśli coś się nie zgadza gramatycznie, są literówki czy jakiekolwiek inne błędy to przepraszam, ale ten rozdział przeszedł parę komplikacji: pisałam go u taty, gdzie stracił wszystkie polskie znaki, potem poprawiałam to wszystko, kopiowałam do blogspota i kończyłam w Polsce, gdzie byłam zmęczona całym dniem...
Dobra nie wiedziałam, co do końca dopisać, więc zostawiłam tak. W 6R. zacznie się jazda. ;D Więc wyczekujcie!
I zapraszam tutaj: http://basia-wisniewska.blogspot.com/ .
Buziaki.